Recenzja
Duchy w Wenecji, Brannagh, Poirot, Christie, film [recenzja]
Krzysztof Zimiński recenzuje Duchy w WenecjiI wychodziło mu to z różnym efektem. Być może właśnie dlatego trzecia część cyklu skręca w stronę zamkniętych, ale namacalnych planów, dających zupełnie inny, bo naturalny efekt. To tylko jedna ze zmian, bo po rozbuchanych dwóch odsłonach serii, brytyjski reżyser zdecydował się na kameralność i rezygnację z przesady.
Co przynajmniej w moim odczuciu bardzo temu filmowi służy, bo "Duchy w Wenecji" dały mi stanowczo największą przyjemność spośród nowych adaptacji śledztw belgijskiego pyszałka. Branagh przenosi nas do tytułowego, włoskiego miasta, by w wigilię Wszystkich Świętych Poirot - który udał się na zawodową emeryturę - mógł uczestniczyć w seansie spirytystycznym w rzekomo nawiedzonym, zabytkowym palazzo. Detektyw oczywiście nie wierzy w zjawiska nadnaturalne, ale splot wydarzeń, owocujący oczywiście trupem, zmusi go do poddania w wątpliwość dotychczasowe przekonania, a także do ponownego rzucenia się w wir śledztwa w zamkniętym od środka domostwie. Bo gdzieś czai się morderca, i Poirot zamierza go znaleźć przed policją.
Trzeci film z cyklu na pierwszy rzut oka wydaje się być najmniej rozbuchany, ale jednocześnie - paradoksalnie - okazuje się być najbardziej ekspresyjnym. Już od dosłownie pierwszych trzech ujęć czuć indywidualny i przemyślany wizualnie charakter tego filmu. To kapitalne kompozycje kadrów, zabawa perspektywą czy ukośnymi kątami ustawienia kamery. To długie ujęcia, ściśle ogniskujące się na Poirocie, bądź pozwalające ujrzeć sytuację z jego własnej perspektywy. To kapitalna scenografia, na której sugestywną grę odgrywają cienie, czy nastrojowa i konsekwentna, ograniczona paleta kolorystyczna.
Wszystko to, choć teoretycznie tworzy 'jedynie' estetyczną oprawę, w istotny sposób wpływa na atmosferę tego filmu, który zawieszony jest gdzieś między typową, kryminalną zagadką z miejsca zbrodni a klasyczną gotycką grozą. Brannagh zresztą wybornie bawi się tym podążaniem pomiędzy konwencjami, co i rusz puszczając oko do widza, któremu podrzuca sprzeczne tropy.
Przy czym przy całej tej weneckiej scenografii i upiornej atmosferze Halloween, na poziomie struktury i fabuły całości, ten film pozostaje adaptacją klasycznej powieści Agaty Christie, choć w scenariuszu przeniesiono opowieść do Włoch. Jest to też opowieść autotematyczna, bo Poirot spotyka literackie alter ego autorki książek, ambitną pisarkę, która dorobiła się sławy na pisaniu powieści o przemądrzałym detektywie, i niejako stała się zależna od własnej postaci.
A wspominając o Ariadnie Oliver, czyli literackim odpowiedniku Christie, warto jeszcze raz przypomnieć o obsadzie, która znowu jest znakomita. To nie tylko Branagh i Tina Fey w roli pisarki, ale cała lista aktorów i aktorek, może mniej gwiazdorskich, ale wspólnie tworzących wyraziste i zróżnicowane postaci siedzące w konwencji - nie przeszarżowane, unikające śmieszności. Takie poirotowe. Czemu reżyser oddał należyty szacunek w finałowej liście płac, gdzie wcale nie znalazł się on jako odtwórca głównej roli na pierwszym miejscu, tylko ma swoje miejsce według alfabetu - jak wszyscy. Bo tu swoją rolę odegrał wspólnie cały kolektyw.
Smuci mnie, że "Duchy w Wenecji" to najsłabiej zarabiająca część cyklu, co nie świadczy zresztą wcale o poziomie tego filmu, bo może być wyrazem zmęczenia widowni zaledwie dwoma poprzednimi odsłonami, a czego efektem jest pewnie fakt, że otrzymaliśmy tylko wariant na DVD, bez upasionego dodatkami Blu-raya. A szkoda, bo jest o czym mówić. Branagh odszedł tu od konwencjonalności, którą sam pierwotnie przyjął. Zrealizował film krótszy niż wcześniej, ale wyrazistszy, jakby był tworzony w głębokim przekonaniu, że 'więcej' wcale nie oznacza 'lepiej'. Tu niby jest 'mniej' - czasu filmu, plenerów, gwiazd w obsadzie, ale mimo wszystko jest 'bardziej' stanowczo.
Opublikowano:
WASZA OCENA
Brak głosów...
TWOJA OCENA
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-